"W muzyce nie ma miejsca na wyścigi"
W jego życiu muzyczne marzenia zawsze były najważniejsze. Dlaczego warto je spełniać w inny sposób niż udział w programach "talent show", jak na jego karierę wpłynęła katastrofa smoleńska i o tym, że nigdy nie zaszczyci swoim występem "Święta Ogórka" i tym podobnych imprez, opowiada nam gitarzysta i kompozytor, Andrzej Pichliński!
Niewielu jest w Polsce muzyków równie wszechstronnych jak Andrzej Pichliński. Dowód? Artysta ten zaczynał swą karierę w power metalowej grupie Privateer, po czym, kilka lat później, ruszył w turnee z Królewską Orkiestrą Symfoniczną. Dziś zaś skupia się na solowych projektach opartych na własnych kompozycjach!
Początki kariery Andrzeja Pichlińskiego jako założyciela i gitarzysty grupy Privateer były przykładem na to, że debiuty, które wystartowały po roku 2000, jeśli tylko potrafiły w odpowiedni sposób wyrazić nurtujące je treści, szybko zyskiwały uznanie publiczności i krytyków muzycznych. Dla Andrzeja Pichlińskiego i kolegów z zespołu przełomem był udział w festiwalu grup rockowych Party Rura i zdobycie najwyższego miejsca. Za nagrodą posypały się pochlebne recenzje, zaproszenia na koncerty i imprezy rockowe, wreszcie padła propozycja stworzenia materiału studyjnego i to nie byle gdzie, bo w niemieckiej wytwórni STF, co wiązało się z zagranicznymi trasami koncertowymi...
Aż trudno uwierzyć w to, że znakomicie zapowiadającą się karierę power metalowej grupy zniweczyła... katastrofa smoleńska! Jak to możliwe? Gdy tylko teledysk kapeli do utworu "Origami", wyprodukowany własnym sumptem, po wielu staraniach przebił się wreszcie na łamy ogólnopolskich mediów, zyskując rosnące zainteresowanie spragnionych świeżego nurtu wielbicieli muzyki, Tupolew z przedstawicielami naszego rządu runął w Smoleńsku... W Polsce ogłoszono żałobę, z mediów zniknęła tzw. muzyka rozrywkowa. Gdy minorowe nastroje opadły, w kolejce czekali już następni muzycy chętni do zaprezentowania swej twórczości światu. Dla Andrzeja Pichlińskiego i innych członków zespołu Privareer była to prawdziwa ironia losu...
- Dokładnie tak było. Ilość pracy którą włożyliśmy żeby dojść do tego momentu była gigantyczna. Wszystko robiliśmy w zasadzie sami. I dwa dni po premierze klipu w mediach doszło do katastrofy. W zasadzie mogę powiedzieć że to był koniec. Nie mieliśmy już ani środków ani sił, żeby to kontynuować, a dodatkowo w tych warunkach to było po prostu bezsensowne.- wspomina Andrzej Pichliński- Jednak dzieją się wokół nas rzeczy bardziej doniosłe i niezależne, na które nie mamy wpływu. Mogę w zasadzie powiedzieć że katastrofa dotknęła mnie na kilku poziomach. Szkoda mi tego klipu, bo pod względem artystycznym był zwieńczeniem naszego dorobku.
Po jakimś czasie grupa Privateer rozpadła się, a tworzący ją muzycy poszli własną drogą. Dla Andrzeja Pichlińskiego był to czas ważnych wyborów. Muzyk doskonalił swój warsztat grając na gitarze akustycznej, klasycznej, elektrycznej i basowej poprzez występy z wieloma artystami, z Królewską Orkiestrą Symfoniczną na czele. Dzięki tak rozległym doświadczeniom zawodowym, Andrzej Pichliński zyskał miano muzyka niezwykle wszechstronnego, artysty, który potrafi zagrać wszystko. Ale czy zawsze i wszędzie? Okazuje się, że nie, gdyż polski show- biznes to świat pełen skrajności; obok ambitnych wykonawców jest mnóstwo skandalistów, wykonawców "jednego przeboju", którzy skupiają na sobie uwagę publiczności i mediów. Czy jest jakaś recepta na to, by odnaleźć się w tym świecie?
- Polski show-biznes jest zepsuty przez pewne dziwne mechanizmy.- uważa Andrzej Pichliński- Na czołówki gazet przebijają się wykonawcy, którzy grają imprezy darmowe. Obstawiają wszelkiej maści spędy, "święta ogórka z kiszonką" oraz większość imprez organizowanych przez samorządy. Nie pamiętają kiedy ostatni raz zagrali imprezę biletowaną. A to weryfikuje tak naprawdę kto jest pożądanym artystą. Prawa rynku. Warto się przyjrzeć tym artystom na koncerty których ciągną tłumy chcące zapłacić za wstęp. Niektóre media wolą pisać jednak o „święcie ogórka”….
Jak przebić się w tym świecie, gdzie wartość muzyki mierzy się tabelkami i słupkami obrazującymi słuchalność i ilość wyświetleń? Dla pewnej grupki "młodych-zdolnych" receptą może być śmiałe wkroczenie w sam środek jaskini lwa, czyli udział w programach typu "talent show", po to, by zaprezentować telewidzom swoje umiejętności. Pozornie jest to łatwe zadanie, gdyż niemal każdy kanał TV ma obecnie program, który wyłania młode talenty muzyczne. Nie brak wśród nich zdolnych gitarzystów. Ale czy programy typu talent-show faktycznie pomagają młodym zdolnym ludziom, czy może mają na celu jedynie wylansować jurorów-celebrytów?
- Na palcach jednej ręki można policzyć tych którym te programy pomogły. To jest tylko celebrycki show, który faktycznie promuje głównie jurorów.- uważa Andrzej Pichliński w rozmowie dla "IK Magzine"- Ja w innych muzykach nie widzę konkurencji. Może coś takiego istnieje na poziomie pewnych środowisk, gdzie liczy się głównie biegłość techniczna. Ja jednak tworzę swoją muzykę, i w tych kategoriach jakoś nie widzę miejsca na wyścigi, bo nie istnieje meta.
Jaki zatem jest przepis na sukces wedle Andrzeja Pichlińskiego? Czy jest jakaś recepta gwarantująca osiągnięcie stanu równowagi między uczuciem spełnienia zawodowego, a poczuciem choćby minimalnej stabilizacji, tak bardzo istotnej nawet dla artystów?
- Trzeba robić swoje, bo lepiej moim zdaniem zagrać dla 20 osób które świadomie słuchają niż 10 tys. przypadkowych uczestników. Ja mam przynajmniej takie spojrzenie. Miejsca dla sztuki jest bardzo dużo i każdy artysta może znaleźć swoją niszę. Moim zdaniem to marzenia są siłą napędową ludzkości. I dla mnie jako muzyka są substancją odżywczą. Z nich powstaje energia do działania.- radzi Andrzej Pichliński.
Dziś Andrzej Pichliński wraca do swych muzycznych marzeń i realizuje je krok po kroku, wcielając w życie swój najnowszy muzyczny projekt zatytułowany "Tornado". Artysta przekonuje, że będzie to prawdziwa uczta dla zmysłów!
- Projekt Tornado, to gitarowa muzyka instrumentalna. Wszystko to co chciałem napisać, zagrać, ale nie mieściło się w danym kanonie. Teraz pozwalam sobie na swobodę i bawię się gatunkami muzycznymi. Jest sporo moich kompozycji, ale też kilka opracowań klasyki. Staram się jednak aby był to materiał komunikatywny, żeby w większym dostarczał przyjemnej energii, niż zmuszał do zadumy. Myślę, że wszyscy którzy lubią dźwięki gitary mogą znaleźć w tym projekcie coś dla siebie.
Historia Andrzeja Pichlińskiego przekonuje, że, mimo różnych zawirowań losowych i doświadczeń, na które nieraz nie mamy wpływu, warto dążyć do spełnienia swoich marzeń. Warto czasem iść pod prąd by zachować swoją twarz.