Opisać tek wielki festiwal jakim jest gdyński Opener, w jednym (w miarę krótkim) artykule nie jest rzeczą wykonalną. Skupie się więc na koncertach, na które osobiście czekałem i na wrażeniach, jakie towarzyszyły mi podczas oddawania się konsumpcji muzycznej na wojskowym lotnisku Kosakowo.
Można powiedzieć, że już pierwszy dzień mógł być całkowicie dla mnie satysfakcjonującym, bo właśnie w środę na dwóch najbardziej odległych scenach miały wystąpić dwie kobiety. To właśnie koncerty Pj Harvey i Florence And The Machine przekonały mnie ostatecznie, żeby wyruszyć na tegoroczną edycję Openera.
PJ Harvey – brytyjska wokalistka i multiinstrumentalistka, która jest jedną z najbardziej intrygujących postaci na muzycznej scenie. Na Openerze pojawiła się wraz z 10 osobowym zespołem i materiałem z najnowszej płyty. Całość występu przybrała formę bardzo spójnego i klimatycznego przedstawienia. Blisko 2 godzinny koncert oparty był o utwory z dwóch ostatnich albumów Let England Shake oraz wydanego w tym roku The Hope Six Demolition Project. Pojawiło się też kilka starych piosenek, zagranych w zupełnie nowych aranżacjach.
Po dość mrocznym i mistycznym przeżyciu jakim był koncert PJ Harvey, przyszła kolej na kolejną damę brytyjskiej sceny muzycznej. Występ Florence Welch i jej autorski projekt - Florence And The Machine był pewnego rodzaju przeciwwagą dla klimatu jaki zafundowała nam Pani Harvey. Eksplozja energii i czystej radości z grania to pierwsze wrażenia jakie się nasuwają. Nafaszerowany radiowymi hitami występ nie mógł się nie podobać, a sama Florence pokazała jak powinno grać się na dużych festiwalach bez zatracenia bliskiego kontaktu z publicznością.
Dzień drugi to przede wszystkim koncert Red Hot Chilli Peppers, legendarnej formacji łączącej w swojej muzyce elementy rocka, funky i muzyki alternatywnej. Trzeba przyznać, że panowie z Ameryki mieli trudne zadanie ich występ pokrył się czasowo z meczem Polska – Portugalia, który wyświetlany był na wielkim telebimie na zmontowanej w pośpiechu festiwalowej strefie kibica. Na temat występu zdania są podzielone, jednym się podobało innym mniej. Ale zawsze jet tak w przypadku wielkiej, kultowej gwiazdy. Oczekiwania są zawsze bardzo wysokie. Jednak odmówić „Redhotom” energii i przebojowości nie można!
Beirut – to właśnie tym koncertem zakończyłem dzień nr „2” na gdyńskim festiwalu. Jeden z najbardziej oryginalnych i charakterystycznych zespołów, który od 10 lat niezmiennie fascynuje, porywa i zmusza do przemyśleń. Nietuzinkowa mieszanka folku, indie rocka i muzyki alternatywnej, wybrzmiała na Tent Stage i była sporym ukojeniem dla pomeczowych emocji.
Piątek – dzień trzeci.
Piękna pogoda, lekkie zmęczenie po dwóch poprzednich dniach i kolejnej nocy spędzonej w namiocie. Czas na relaks.
Gdybym pisał ten artykuł nieco ponad rok temu, musiałbym dokładnie wyjaśnić kim są Mitch & Mitch i dlaczego dość często pojawiają się na scenie wraz ze Zbigniewem Wodeckim. Przez rok jednak sporo się zmieniło, otóż wspomniani panowie w 2015 roku, postanowili nagrać wspólnie płytę. Tak oto w maju pojawiła się „1976: A Space Odyssey”. Zespół Mitch & Mitch to jedno z najciekawszych zjawisk na polskiej scenie. Zaczynali od polskiej interpretacji muzyki country, przechodzili metamorfozę aż do nawiązania współpracy z Panem Wodeckim. Na openerze wspólny występ wypadł fantastycznie – poczucie humoru, piękne melodie, błogostan, pogoda ducha... cóż więcej potrzeba by odpocząć i nabrać sił na kolejne festiwalowe emocje.
Co dalej? Nie udało mi się dopchać na Dawida Podsiadło. Nie było fizycznych możliwości by scena pod namiotem pomieściła taką ilość fanów (a raczej fanek). Dopchałem się jednak na Nothing But Thieves. Muszę przyznać, że mimo iż nie słucham takiej muzyki na co dzień, koncert bardzo mi się podobał. Młode, utalentowane chłopaki z Wysp Brytyjskich, grali jakby spędzili na scenie przynajmniej ćwierć wieku. Jak to stwierdził jeden ze znajomych „nawet w smętnych kawałkach dawali czadu”.
Mój dzień zamknęli Sigur Rós. Islandczycy przepięknie „rozmyli” ostre gitarowe riffy, które ciągle dzwoniły mi w głowie po poprzednich koncertach. Malowniczo, lirycznie, po prostu pięknie.
Sobota – kończymy!
Ostatni dzień zacząłem od wyścigu z nadchodzącą ulewą. Udało się! Po dotarciu do Tent Stage (swoją drogą ciekawe, że najciekawsze koncerty odbywały się właśnie tam) i zajęciu dogodnego miejsca z nieba lunął deszcz. Co takiego miało wydarzyć się za chwilę „pod namiotem”?
Na koncert At The Drive-In czekałem bardzo długo. Pochodzący z Teksasu zespół powstał 1993 roku, od tego czasu zdobył spora popularność na scenie niezależnej, po latach rozpadał się i schodził co jakiś czas. Na Opener przyjechali w niezłej formie i z zapowiedzią nowej płyty (pierwszej po 1999 roku). Muzyka At The Drive-In to klasyczny post-hardcore, z szalonymi riffami, krzyczanymi wokalami i dynamiczną sekcją rytmiczna. Ogień i czysta energia, mimo że panowie maja już swoje lata. Koncert był zdecydowanie najmocniejszym elementem tegorocznej edycji.
Koniec występu Teksańczyków pokrył się z końcem ulewy. Przetransportowałem się pod główną scenę by wyciszyć emocje i posłuchać przyjemnych melodii w wykonaniu zespołu Bastille. Popowo-rockowe granie znane z radia, które z jedej strony może wydawać się dość gładkie i troche "dla dziewczyn" sprawiło, że głowa szybko odpoczęła, po pełnych emocji i wściekłosci utworach At The Drive-In.
Festiwal zakończyłem występem Pharrella Williamsa, który skłonił mnie do przemyśleń nad całością. Oczywiście koncert był naprawdę bardzo dobry, dla fanów porywający, dla nie-fanów (takich jak ja) dawał możliwość wgłębienia się w muzykę, której nie słucham na co dzień i poznania innych brzmień. Tutaj wszystko się zgadzało. Przemyślenia dotyczyły bardziej drogi, którą zmierza ten największy festiwal w Polsce. Mniej gitar – więcej elektroniki, mniej rocka i alternatywy – więcej popu i znanych z rozgłośni radiowych nowości. Pamiętam jak w 2014 roku na openerowej scenie udało mi się zobaczyć Black Keys, Parel Jam, Jacka Wite i Faith No More. Trochę brakowało mi tego typu przeżyć tym razem.